Koniec kontredansa Laska
Treść
W 1987 roku po katastrofie Iła-62 w Lesie Kabackim  producent samolotu i silników, czyli Związek Sowiecki, także sugerował  winę pilotów albo złą obsługę techniczną. Polska komisja złożona z  peerelowskich wojskowych i urzędników, niemal samych członków PZPR,  pojechała jednak razem z silnikami do ZSRS.
Jej  przedstawiciele uczestniczyli w badaniu uszkodzeń i cały czas patrzyli  Rosjanom na ręce. Były oczywiście naciski. Można sobie wyobrazić presję  wywieraną na płk. Antoniego Milkiewicza, szefa Podkomisji Technicznej,  przez sowieckich towarzyszy. Ale jakoś nie ugięli się. W oficjalnym  raporcie znalazła się prawdziwa przyczyna katastrofy - nieprawidłowa  konstrukcja łożyska turbiny silnika odrzutowego. A więc jakoś można było  postawić się mocarstwu, chociaż były to jeszcze czasy zimnej wojny,  żelaznej kurtyny, kierowniczej roli partii, wymuszonej przyjaźni  polsko-radzieckiej wpisanej do konstytucji i Układu Warszawskiego  wymuszającego gwarantowane sowieckimi dywizjami na terytoriach jego  członków pozostawanie ich w satelickiej pozycji. To historia sprzed  ćwierć wieku. A dziś?
Dziś mamy dobre, a wręcz znakomite relacje  polsko-rosyjskie i rząd wielkich sukcesów. Jak mogą popsuć klimat  polityki miłości doniesienia o wielkiej manipulacji, jaką jest badanie  katastrofy? O tych, którzy w niej zginęli, lepiej jak najszybciej  zapomnieć, przeto i okoliczności ich śmierci nie należy rozdrapywać.  Całą tę naukę dobrze rozumie pan doktor inżynier Maciej Lasek. I dlatego  walczy jak lew na swoim odcinku, na którym zastąpił pokąsanego przez  hieny płk. Edmunda Klicha. Lasek przez dwie i pół godziny w Kazimierzu  Dolnym przekonywał obecnych na sali naukowców, że w katastrofie  smoleńskiej wszystko jest jasne. I nie warto prowadzić żadnych bardziej  wnikliwych badań. Ludzi, których życiową misją jest dociekliwe  poszukiwanie prawdy w dziedzinie mechaniki i lotnictwa, do tego nie  przekonał. Kilka dni później powtarza jednak te same tezy, powołując się  na uczestników konferencji w Kazimierzu, dzięki łamom usłużnej "Gazety  Wyborczej".
"Dla ludzi związanych z lotnictwem przyczyny tej  katastrofy nie budzą wątpliwości. Natomiast to, co się wokół niej  dzieje, te absurdalne teorie i koncepcje, rodzą potrzebę dania odporu,  ale na drodze naukowej" - powiada Lasek. Tak się składa, że w ostatnim  czasie zaczyna coraz bardziej docierać do opinii publicznej, że z tą  katastrofą coś jest nie tak. Wizyta prof. Wiesława Biniendy w Polsce  odbiła się, mimo przemilczenia przez największe media, dość szerokim  echem. Jasne jest więc, że prominentny przedstawiciel "badaczy" z  komisji Millera nie może spać spokojnie i musi "dać odpór". Oczywiście  ma się to dokonać w odpowiednich warunkach. "Moim zdaniem, jeżeli takie  badania miałyby być przeprowadzone przez środowisko naukowe, to na  szczególnych zasadach: dyskusja specjalistów bez dostępu mediów,  polityków, zakończona przedstawieniem komunikatu z badań" - ogłasza  swoją propozycję przewodniczący PKBWL. No i właściwie wszystko jasne.  Jeszcze tylko odpowiednio dobierzmy tych "specjalistów". Zdaje się, że  Lasek chętnie widziałby tu pewnego astrofizyka z Kanady, ale już  specjalista od materiałów używanych w lotnictwie z USA jest nie do  zaakceptowania.
Coraz marniej wygląda narracja Laska i jego  towarzyszy. Już nawet prowadzący wywiad dziennikarz "Wyborczej" nie  przytakuje mu jak kiedyś. Te nudne zapewnienia, że wszystko zostało  zbadane i koniec, przestały robić wrażenie, a uderza niesłychana,  karygodna bierność i naiwność twórców systemu, któremu Maciej Lasek się  zaprzedał. Bierność, gdyż wszystko, co robią, jest jedynie reakcją na  działania otoczenia. Komisja Millera jest tego doskonałym przykładem:  najpierw szła kilka kroków za rosyjskim MAK, teraz jej członkowie nie  nadążają za niezależnymi ekspertami, takimi jak Binienda czy Berczyński.  Zaś naiwność, dlatego że łatwo przewidzieć koniec tego kontredansa.  Kiedyś i tak prawda wyjdzie na jaw. Zresztą nie tylko sama prawda, ale i  okoliczności, w jakich była wcześniej ukrywana.
Piotr Falkowski
Nasz Dziennik Poniedziałek, 4 czerwca 2012, Nr 129 (4364)
Autor: au