Nie pytam, ile mi zapłacą
Treść
Z Olgierdem Łukaszewiczem, aktorem filmowym i teatralnym, odtwórcą roli  generała Augusta Emila Fieldorfa "Nila" w filmie Ryszarda Bugajskiego "Generał  'Nil'", prezesem Związku Artystów Scen Polskich w latach 2002-2005, rozmawia  Piotr Czartoryski-Sziler
Jak to się stało, że Pana ojciec znalazł  się w Taszkiencie?
- W roku 1847 mój przodek Mieczysław Łukaszewicz  został zesłany wyrokiem sądu w Mińsku (Białoruś) do twierdzy w Orenburgu - za  przechowywanie listów generała Mierosławskiego. W ten sposób losy rodziny  związały się z tamtymi terenami. Mój ojciec wychowywał się w Taszkiencie. Gdy  wybuchła rewolucja, cała rodzina uciekła do Polski. Stąd też wzięły się moje  zainteresowania losem XIX-wiecznych zesłańców. To właśnie im i ich następcom z  lat 40. XX wieku poświęciłem swój spektakl na placu Teatralnym w Warszawie pt.  "Zaduszki Narodowe 2000".
Pana rodzice poznali się podczas  okupacji?
- Tak, w Warszawie w 1942 roku. Mama pochodziła z Kamieńca  Podolskiego. Gdy była niemowlęciem, jej rodzice w 1920 roku, uciekając z Kresów,  osiedlili się w Lesznie pod Warszawą. Rodzina była związana z przemysłem  cukrowniczym. To generacja opisana przez Iwaszkiewicza w "Sławie i chwale".  
Ale urodził się Pan na Śląsku...
- Po Powstaniu Warszawskim  rodzice ze starszym bratem Krzysztofem przez obóz w Pruszkowie dotarli na Śląsk.  Nasze korzenie związane są jednak z Kresami, moje imię jest przecież bardzo  wileńskie. W Wilnie ojciec studiował medycynę, którą skończył w 1932 roku.  Później znalazł się w Warszawie. Krąg jego wileńskich znajomych odegrał ważną  rolę w naszym domu. Rodzina ze strony ojca jest spokrewniona z prezydentem  Władysławem Raczkiewiczem, jego matka była z domu Łukaszewicz, a także z  Billewiczami, więc w jakiś sposób ponoć z Józefem Piłsudskim. Warszawa,  niestety, była miejscem, do którego przez wiele lat musiałem się psychicznie  "przyszywać", wżywać w historię tego miasta. Nie czułem się jej pełnoprawnym  obywatelem, choć tu urodził się mój starszy brat.
Czy ktoś przed Panem  zajmował się w rodzinie aktorstwem?
- Nie. Znam swoje drzewo  genealogiczne od początku XVIII wieku. Nic mi nie wiadomo o żadnych  artystycznych tradycjach w tej rodzinie. 
Dom Pana rodziców był  otwarty na sztukę?
- Mama starała się uwrażliwić nas na odbiór sztuki  poprzez obowiązkowe słuchanie koncertów czy konkursów chopinowskich. Nie wolno  nam było wtedy śmiać się, żartować, trzeba było siedzieć i słuchać. Bywały także  niedzielne popołudnia, kiedy starała się nas zainteresować albumami malarstwa,  jakie zostały w naszym domu jeszcze po Niemcach. Kiedy narodziły się w nas, tzn.  we mnie i w Jerzym, moim bracie bliźniaku, zainteresowania artystyczne, to  trudno powiedzieć. U mnie rozwijało się ono gdzieś bardzo wcześnie, była to chęć  występu i recytacji. Pamiętam, że sam organizowałem kabareciki i teatrzyki w  szkole, a brat miał już w ręku kamerę filmową. Dziś Jerzy Łukaszewicz jest  operatorem filmowym, doktorem na Uniwersytecie Śląskim na Wydziale Filmowym,  napisał podręcznik do nauki dla operatorów filmowych, jest także autorem zdjęć  do "Doliny Issy", "Seksmisji", "Vabanków" oraz reżyserem filmu "Faustyna" o św.  siostrze Faustynie Kowalskiej. Nasze pasje rozwijały się więc jakoś bliźniaczo,  chociaż nie jesteśmy dosłownie bliźniakami, tylko dwojakami.
Ale jest  między Panami podobieństwo fizyczne?
- Kiedyś było, bo mylili nas nawet  koledzy po fachu. Ale brat działa zawsze z drugiej strony kamery, więc był  incognito. W "Soli ziemi czarnej" gra brata, który pierwszy ginie.  
Brat zagrał tylko raz?
- Tak. 
Nie miał zamiłowania  do aktorstwa?
- Nie, broń Boże, jego to zawsze, szczerze mówiąc,  denerwowało. Gdy w dzieciństwie "odprawialiśmy" Mszę Świętą, bo wcześnie  zostaliśmy ministrantami, wszelkie próby teatralizacji, które ja koniecznie  chciałem wprowadzać, tj. np. malowanie i wycinanie ornatu, jemu bynajmniej nie  były potrzebne. 
A co Pana pociągało w aktorstwie?
- Tego nie  wiadomo, bo to jest forma zaspokojenia siebie, wyżycia się, albo jak ktoś inny  pięknie powie, samorealizacji. Bo jeżeli chłopak, powiedzmy, 15-letni zamyka się  w małym pokoju i czyta na głos poezję, to znaczy, że ma jakiegoś fioła na ten  temat. Wszelkie pytania typu: "dlaczego chcesz zostać, młody człowieku,  aktorem", są nieuzasadnione, a bywają stawiane w szkołach teatralnych. Jeżeli je  serio potraktować, to żaden z pytających nie wie, dlaczego ktoś chce być  aktorem. Jednego pociąga możliwość przebierania się i poczucie, że mówi w  imieniu kogoś innego - znamy wielu aktorów, którzy w życiu są bardzo nieśmiałymi  ludźmi, milczącymi, po których nikt by się nie spodziewał, że rozkwitają  fantazją, wyobraźnią wtedy, kiedy przychodzi do budowania jakiejś postaci i  kiedy mówią cudzym tekstem, bywają wówczas olśniewający. Jeden lubi bardziej  przedstawiać, inny znów spowiadać się, mówić jakby w imieniu swojego wnętrza: to  ja jestem tą postacią, to ja, to ja. Są kandydaci, którzy cenią słowo i chcą  recytować, a są tacy, którzy wychodzą od ruchu, gestu, tonu głosu, czyli od  pewnego wyczucia formy, a nie od tego, co chcą powiedzieć. 
Jak jest w  Pana przypadku, w czym najlepiej się Pan czuje?
- Zdecydowanie  determinowało mnie słowo, to, co chcę powiedzieć, ale to nie oznacza, że  eksperymenty były mi obce. Bo już na przykład na egzaminie wstępnym do  Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie mówiłem w bardzo stylizowany  sposób fragment z "Wojny trojańskiej" Jana Parandowskiego dotyczący pojedynku  Achillesa i Hektora. Spowodowało to, że komisja zadała mi inne formalne  ćwiczenia. Miałem powiedzieć ten tekst, tak jakbym był sprawozdawcą meczu  sportowego, a później jakbym błagał o życie. Słowo staje się wówczas służebne w  stosunku do głównej, założonej sytuacji, to decyduje właściwie o aktorstwie.  Były też chęci widzenia siebie w innych postaciach. Jako dziecko często  przebierałem się w ciuchy matki i ojca i opowiadałem o sobie niestworzone  historie. I wie pan, z perspektywy lat zostaje gdzieś właśnie z dzieciństwa taka  chęć konfabulacji, a jednocześnie spowiedzi, przedstawiania siebie światu jakby  innym. Bardzo ciekawą refleksją podzielił się kiedyś Prymas Tysiąclecia kardynał  Stefan Wyszyński. Na pytanie, co to jest miłość bliźniego, odpowiedział: "To  jest powiedzieć: cieszę się, że jesteś inny". Dla mnie zespół aktorski to jest  właśnie menażeria wrażliwości i inności. Tutaj te inności spotykają się ze sobą  i dogadują. Mamy w ten sposób pewną sublimację tego, co jest w życiu naprawdę.  
Obsadzany był Pan najczęściej w rolach amantów, wrażliwych i  chorowitych młodzieńców. Denerwowało to Pana czy może dobrze się Pan czuł w tych  wcieleniach?
- Przede wszystkim nie tylko były takie role, był ich  szeroki wachlarz. Ale faktem jest, że grałem ludzi zawsze trochę takich  wychylonych albo w jedną, albo w drugą stronę, na niepewnych nogach. Co to  znaczy? Albo bardziej dziecinnych, infantylnych, bezbronnych, kruchych,  wrażliwych i wręcz chorych, umierających, jak Stanisław z "Brzeziny", Franz w  "Pułapce", narkoman w "Kapeluszu pełnym deszczu", tzw. wrażliwy morderca w  przedstawieniu "Azyl", czyli ktoś, kto przez przypadek popełnił morderstwo. Albo  złe postaci, jak faszyzujący Franzel w filmie "Magnat" Filipa Bajona czy doktor  Kramer w "Dotkniętych" Wiesława Saniewskiego, lekarz psychopata cierpiący na  brak uczuć. Były także i role komediowe, nie tylko Alberta w "Seksmisji", ale  chociażby magnata gdzieś na Kresach w serialu "Przeprowadzki", którą  potraktowaliśmy zdecydowanie parodystycznie i komediowo, czy rola w spektaklu  "On czy nie on" w reżyserii Edwarda Dziewońskiego. Najmniej otrzymywałem ról  mężczyzn mocno stojących na ziemi. Jednym z pierwszych tego typu zadań była rola  apostoła Tomasza w "Wieczerniku" Ernesta Brylla, czyli pierwsza próba wyłamania  się. Moja droga wynikła prawdopodobnie z konfrontacji z Danielem Olbrychskim w  "Brzezinie" - on szedł swoją drogą sportową, a mnie radzono, żebym trzymał się  tego swojego kruchego emploi, które jednak na dłuższą metę mężczyznę musi  wyprowadzić na manowce. Ale mimo wszystko nie żałuję, bo to doprowadziło mnie w  końcu do wspomnianej już roli Franza w "Pułapce" Tadeusza Różewicza. Tam jest  dojrzały mężczyzna, ale taki kruchy, taki dziwny...
Lepiej czuje się  Pan na deskach teatralnych czy na planie filmowym? 
- W styczniu tego  roku minęło 40 lat od mojego debiutu teatralnego. Debiut w filmie odbył się  wcześniej, bo już na trzecim roku studiów aktorskich w 1967 roku. Była to rola w  filmie "Dancing w kwaterze Hitlera". Został on jednak wyświetlony już właściwie  po "Soli ziemi czarnej", po "Perle w koronie", ba, po "Romantycznych" Stanisława  Różewicza, bo był trzymany przez cenzurę. Także mój prawdziwy debiut był już po  tych pierwszych błyskach, które właściwie ustawiły mnie na całe lata. Patrząc na  życie, które minęło, ciekawszy bilans przedstawia dorobek filmowy niż ten  teatralny, gdzie odczuwam jakiś niedosyt propozycji, niedosyt grania. Mogę mieć  jedyną satysfakcję, że to, co jest w filmie, to zostaje, a to, co w teatrze,  choćby najpiękniejsze, ulatuje. Widziałem wiele wspaniałych kreacji wykonanych  przez moich wielkich, wybitnych kolegów. Pozostał tylko żal, że ich nie ma  teraz, bo teatr jest efemerydą. 
Muszę zapytać Pana o "Seksmisję", bo  stała się komedią kultową. Czym była dla Pana przygoda z tym filmem?
-  Juliusz Machulski odcina się od wszelkich skojarzeń politycznych, ale przecież  nie zaprzeczał im wtedy, kiedy te skojarzenia się narzucały. Dla mnie było  jasne, że nie jest to rozprawa z płcią piękną, ale film o państwie totalitarnym.  
Nie traktował Pan go również jako paszkwilu na feminizm?
-  Nie, traktowałem to jako odreagowanie stanu wojennego, bo to są żarty ze stanu  wojennego, tak to rozumiałem. W związku z tym może też zawęziłem pole dla  własnej wyobraźni w tej roli. Może mogłem coś zagrać bardziej kabaretowo -  zakpić ze wszystkich humanizujących ideologów, którzy mają jakieś zadania wobec  ludzkości w przeciwieństwie do cwaniaka Maksa, który z ludzkością chce robić  interes. Wydaje mi się, że Maks jest postacią bardziej żywą niż nieżyciowy  Albercik, stanowiliśmy jednak dwa uzupełniające się bieguny.
Jest Pan  typem romantyka?
- Zależy, co pod tym terminem się rozumie. Na pewno  jestem idealistą, człowiekiem sentymentalnym, to znaczy takim, dla którego  emocje odgrywają dużą rolę, umiem się poświęcić rzeczom niekoniecznie  przynoszącym dochód. Dla samej radości działania, współdziałania z innymi. Ten  temperament społecznika miałem od dzieciństwa, od roli przewodniczącego klasy,  samorządu szkolnego, drużynowego harcerstwa, szczepowego...
...Na  prezesie ZASP skończywszy?
- Tak. Ponieważ ZASP to było wyzwanie, które  zrodziło się we mnie po pobycie w Niemczech. Zobaczyłem, że polscy aktorzy i  twórcy teatralni nie mają partnera, z którym mogliby mówić, czym jest teatr, jak  powinien być prowadzony, jakie powinny być zabezpieczone warunki dla twórczości.  Mieliśmy okres, w którym samorządy z trudem wygospodarowywały środki na koszta  stałe budynku, ale już nie na twórczość. Mówiono, że teatry same mają sobie  zdobywać sponsorów. To jest jakieś przemieszanie pojęć, które trwa do dzisiaj,  kiedy traktuje się dyrektora teatru jako pracownika samorządu w tych teatrach,  które są marszałkowskie. Nie mówiąc już o reformie samego zarządzania ZASP,  który udało się uratować od zapaści finansowej. 
Dlaczego wyjechał Pan  do Niemiec?
- Pod koniec 1988 roku wyjechałem do Austrii. Na wybory w  1989 roku przyjechałem jeszcze do Polski, na krótko przed podjęciem pracy w  serialu "Z klaunami przyszły łzy" w telewizji bawarskiej. Wyjechałem, bo czułem,  że coś się wokół mnie kończy, nie otrzymywałem takich ról, jakich oczekiwałem,  być może byłem zbyt niecierpliwy. Przede wszystkim jednak chciałem zobaczyć,  czym jest Europa, co by było, gdyby się tam żyło i mieszkało. To doprowadziło w  konsekwencji po paru latach do tego, że z żoną, dzieckiem i psem wyjechałem na  dłużej za granicę. Z doświadczeń zdobytych tam czerpię do dzisiaj.  
Zastanawiał się Pan nad pozostaniem za granicą?
- Za dużo  byłoby komplikacji życiowych dotyczących przede wszystkim córki, jej matury, ona  by to przypłaciła dwoma, jeżeli nie trzema latami w życiorysie. Małżonka też nie  bardzo chciała się aklimatyzować w tamtejszej rzeczywistości. Osobiście pobyt w  Niemczech traktowałem trochę sportowo, by udowodnić sobie, że stać mnie będzie  na to, żeby nauczyć się języka obcego i posługiwać się nim w sposób artystyczny.  Udowodniłem sobie, że to potrafię. Najbardziej cieszę się z tego, że mogłem  prezentować polską literaturę w tłumaczeniach Karla Dedeciusa w różnych miastach  Niemiec. Niedawno otrzymałem order zasługi prezydenta Niemiec, uroczystość  odbyła się w Teatrze Polskim. Pobyt za granicą był dla mnie niezwykłym  doświadczeniem, zobaczyłem, czym są demokratyczne Niemcy, czym jest w ogóle  demokracja, jaki jest poziom życia artystów, jak są finansowane teatry. Zostałem  prezesem ZASP, ponieważ chciałem wiele cennych rozwiązań niemieckich wprowadzić  w Polsce. Uważałem, że brakuje nam związku scen polskich utrzymującego teatry na  wzór związku scen niemieckich. 
Niech pan zauważy, że w latach  komunistycznych był możliwy ruch artystów pomiędzy miastami. Teatry miały do  dyspozycji mieszkania dla artystów i można było grać np. w Tarnowie, a potem w  Poznaniu i w Warszawie. To był ruch z pożytkiem dla całego zjawiska kultury.  Dzisiaj mamy związanie aktora z jednym miejscem, jest w tym coś niezdrowego, bo  wędrówka jest istotą tego zawodu. 
Stąd Pana pomysł na jeżdżenie z  monodramami po Polsce?
- To zupełnie inna historia. To wyrosło jeszcze z  lat 70., kiedy występowałem z programami poezji w domach kultury. Nie było nic  innego, więc słuchano poezji. Zaowocowało to moją aktywnością podczas Dni  Kultury Chrześcijańskiej i własnym teatrem opartym na "Psalmach" Dawida w  przekładzie Romana Brandstaettera. To były czasy bojkotu, wtedy w bardzo wielu  miejscach grałem te swoje psalmy. Spektakl ten po latach zrealizowałem również  na terenie Niemiec. 
"Wierna rzeka", "Brzezina", "Noce i dnie",  "Lekcja martwego języka", "Karol, człowiek, który został Papieżem", wiele można  wymieniać tytułów, gdzie stworzył Pan wspaniałe, niezapomniane kreacje. Które są  dla Pana najważniejsze?
- Wolałbym raczej powiedzieć, o które z tych  wymienionych tytułów bym się dzisiaj upomniał, a nie, które najbardziej lubię.  Bo jednak czas mija, a okazuje się, że TVP Kultury nie stać na to, aby wznowić  Teatr Telewizji. Nie rozumiem tego, przecież to są nasze zbiory. Za parę dni, 17  maja, będzie mój dzień w TVP Kultura i kiedy upomniałem się o role w sztukach,  które przepadły, a przez lata były w Teatrze Telewizji, tj. np. spektakl o  Jonathanie Swifcie, który kiedyś został doceniony Złotym Ekranem, powiedziano  mi, że się nie da tych sztuk pokazać, że to za drogie. O "Lekcji martwego  języka", w której grałem porucznika Alfreda Kiekeritza, powiedziano mi  dodatkowo, że kupiło ją Ale Kino. Nie bardzo wiem, dlaczego TVP Kultura nie ma  dostępu do tzw. skarbnicy naszego dorobku.
Kiedy zainteresował się Pan  bardziej kinem historycznym?
- Pan jest naprawdę uprzejmy, mówiąc, że to  ja się zainteresowałem, a to polega przecież na tym, że reżyser zaprasza do  współpracy albo nie. Bardzo ciekawie było na przykład przy "Wiernej rzece", to  był stan wojenny. Toczyliśmy rozmowy z Tadeuszem Chmielewskim, kto mógłby zagrać  Salomeę. Wymienialiśmy różne osoby, plusy i minusy. A za chwilkę, po odłożeniu  słuchawki, telefon. "Proszę pana - słyszę kobiecy głos - a o jaki film chodzi, w  jakim filmie będzie pan grał?". Rozmowy były podsłuchiwane. O tym, że film  będzie się w ogóle realizowało, zdecydował sam Mieczysław Rakowski, uchylając w  ten sposób decyzję Jerzego Passendorfera, który pełnił funkcję wiceministra  kultury i zawiesił jego produkcję jako filmu antyrosyjskiego.  
Dlaczego Rakowski się zgodził?
- Rozmawiał z Krystyną Jandą.  Gdy dowiedział się, że chce wyjechać z kraju, powiedział: "Dlaczego chce pani  wyjeżdżać z kraju, to mogłaby być rola dla pani?". Ona na to, że właśnie tę  produkcję zawieszono. Przy niej wykonał telefon do ministra i zmieniono decyzję.  Przecież musiał doskonale zdawać sobie sprawę z tego, że uruchamia siły, które  znowu mogą jak "Dziady" budzić skojarzenia antyradzieckie, bo film o Powstaniu  Styczniowym jednoznacznie tego typu emocje budził, tym bardziej że Tadeusz  Chmielewski uparł się, aby wróg nie mówił po polsku, tylko po rosyjsku, w swoim  języku. Film oczywiście przeleżał ileś czasu, ale został zrealizowany. Muszę  podkreślić, że nasze pokolenie aktorskie było w dużym stopniu formowane na  tematach odnoszących się do tradycji narodowej, niepodległościowej. Cały  idealizm mojego pokolenia czerpany był z XIX wieku. "Dziady" z Gogolewskim,  Jasiukiewiczem w reżyserii Aleksandra Bardiniego stały się w 1956 roku wyłomem w  Teatrze Polskim, były pierwszą jaskółką. Wyznaczały sposób naszego myślenia.  "Dziady" z 1968 roku przyniosły już prawdziwy przełom. W XIX wieku znajdowaliśmy  marzenie o niepodległej Polsce. Wiedzieliśmy, że poświęcić życie dla wolnej  Ojczyzny jest słuszną sprawą. Tęsknić za nią wolno było, jednak do pewnego  stopnia, byleby nie wspominać o tych, którzy działali przeciwko sowieckiej  okupacji... 
Tak jak legendarny dowódca Armii Krajowej, generał August  Emil Fieldorf "Nil"...
- Taka postać jak Fieldorf budzi zdumienie swoją  niezłomnością. Jego postawa wydaje się dla jednych postawą nieracjonalną, dla  drugich sentymentalną, zbyt heroiczną, żeby była prawdziwa. A ona była  prawdziwa. Myślę, że gdzieś w kręgu rodzinnym znałem tak bezkompromisowych i  prostych w swoich decyzjach ludzi. Stąd było moje przekonanie, że bohater jest  skromny, ma świat uporządkowany, racjonalnie ocenia szanse swojego przeżycia w  tym niejednoznacznym jeszcze stalinizmie, o niejasnym, klarownym obliczu zła,  tak jak nam się dzisiaj wydaje. I jeżeli ten film widzę, to wzrusza on właśnie  niezwykłością tego człowieka. "Nil" dla Polski ryzykował wszystko. A czy my  dzisiaj umiemy myśleć kategoriami wspólnoty, ponadpartyjnego interesu?  Zdecydowanie nie. Jesteśmy w jakimś obłędzie wzajemnej licytacji, ponad wspólnym  planem dla dobra wszystkich. A tu przede wszystkim trzeba zobaczyć drugiego  człowieka...
Rola generała "Nila" jest dla Pana ważna?
- Stała  się pretekstem do wielu własnych rozmyślań, dostałem ją przecież już po  sześćdziesiątce. Z początku nie zdawałem sobie sprawy, jak pomnikowa jest ta  postać. Gdy to sobie uświadomiłem, zrozumiałem, jak wielka odpowiedzialność na  mnie spoczywa. Starałem się zobaczyć człowieka w dowódcy, który ogląda  rzeczywistość z wielu pięter. Zna tych, którzy poszli jak kamienie rzucone na  szaniec, aż po tych, którzy decydowali o historii w Londynie. Fieldorf okazał  się nie romantykiem, który życie kładzie na szali, ale pragmatykiem, dowódcą  wojskowym, który ocenia szansę powodzenia. Był świetnym logistykiem, jak dzisiaj  byśmy powiedzieli, stąd tyle jego udanych akcji. Są tacy widzowie, którzy  oceniają ten film, mówiąc, że akcja faktycznie zaczyna się dziać od momentu  zaaresztowania, ale spotykam też młodych ludzi, którzy mówią, że wstęp, który  jest powolną opowieścią, buduje kontekst jego rodziny, wyobrażenia o  normalności, świecie, który miał szanse jakiegoś rozwoju, ale który się zawalił.  Zachęcam do obejrzenia tego filmu, ponieważ słyszę dookoła od ludzi słowa  uznania za podjęcie tematu, co się jednak niebezpiecznie nie przekłada na liczbę  widzów. Mamy zupełnie nowy rodzaj dystrybucji, który polega na tym, że albo film  chwyci od razu, albo w ciągu dwóch tygodni zostanie wycofany przez dystrybutorów  i to nam niestety grozi, bo jest za mała frekwencja. Z wypowiedzi córki generała  Fieldorfa wnioskuję, że akceptuje całe przesłanie filmu, to jak zafunkcjonował  przynajmniej w opinii prasy i pierwszych widzów. Rozumiem, że zastrzeżenia  dotyczące rozwiązań fabularnych uznała w tej sytuacji za drugoplanowe, cieszę  się również, że doceniła moją pracę nad rolą.
Trudno nie  docenić...
- Zadają mi pytania, czy spotkałem się z córką generała.  Przede wszystkim za późno dowiedziałem się, że można by było, że jest, że żyje.  Po drugie, na tym etapie wyobraźni, pracy nad sobą, bałem się takiego spotkania.  Obawiałem się, że raptem będę starał się wywiązać z jakichś zobowiązań, usłyszę  o jakiejś cesze generała, o sposobie noszenia się, bycia i zachęci mnie to do  ilustrowania. A ja skupiłem się na tym, by zrozumieć sceny i nie przeaktorzyć,  mając na względzie uwagę śp. Stanisława Różewicza skierowaną kiedyś do mnie: "Co  pan tyle gra". I to się sprawdziło. 
Ma Pan jakieś pasje  pozaaktorskie?
- Niestety, całe moje życie jest ułomne o tyle, że ani  mnie nie interesują ryby, ani wyścigi Formuły 1 czy mecze piłki nożnej. Wtedy  jedynie, kiedy są jakieś narodowe zrywy, staram się zrozumieć reguły gry i  dołączyć do wiwatujących kibiców. Wszystko było dosyć obłokowe w moim życiu i  kręciło się w sferze sztuki. Za mało czytam, ciągle nie ma na to tak naprawdę  czasu.
Takie życie w biegu?
- Ale życie rodzinne jakoś się  ostało przez te 40 lat, wnuki mają niezwykle ważne miejsce w moim harmonogramie  czasu. Mam ich dwoje: 5-letniego Adasia i prawie 2-letnią Hanię.
Jak  się Pan czuje w roli dziadka?
- Cudownie. 
Pana żona jest także  aktorką. Córka nie chciała pójść w Państwa ślady?
- Żona Grażyna Marzec  od paru miesięcy, już jako emerytka, współpracuje z Polską Unią  Transplantacyjną. Jeździ na szkolenia lekarzy, którzy muszą pertraktować z  rodzinami potencjalnych dawców organów. Wspólnie z kolegą aktorem odgrywają  sceny dla lekarzy, którzy uczą się pertraktacji. Obydwoje wymyślają jakieś  postaci, nieistniejące sytuacje, a ci muszą szukać argumentów w swojej  wyobraźni, by przekonać innych do słuszności oddania organów. Nigdy bym się nie  postawił w takiej sytuacji, z podziwem patrzę na jej działalność i na jej ciągle  wzrastającą wiedzę w tej dziedzinie. Żona sama przeszła ciężką chorobę, miała  raka. Natomiast córka Zuzanna nie chciała być aktorką, marzyła o karierze  tancerki, ale prosiła, bym nikomu w żadnym wywiadzie nie opowiadał o niej  więcej. 
Aktorstwo to dla Pana powołanie, pewien rodzaj  służby?
- Tak. Niedawno Centrum Myśli Jana Pawła II opublikowało  antologię literackich tekstów o Janie Pawle II. Znajduje się tam też dość  obszerny fragment mojej wypowiedzi, który jest odpowiedzią na "List do artystów"  Jana Pawła II. Byłem aktorem, który odczytał ten list Ojca Świętego jako  pierwszy na konferencji prasowej w Episkopacie w 1999 roku i byłem pierwszym  artystą, który go komentował. List stwarza bardzo szeroką bazę dla rozumienia  swojej funkcji w społeczeństwie zarówno dla artysty wierzącego, jak i  niewierzącego, szarpiącego się czy przeżywającego tajemnice wiary, ale stawia  jeden warunek: angażuj się serio. Jest to rodzaj wzięcia się za bary ze światem,  gdzie pieniądz nie odgrywa roli i nie ma pytania: ile mi za to zapłacą. Artysta  musi być bezinteresowny, nawet ten kabaretowy, żeby dowcip się udał.  
Czym wobec tego jest dla Pana wiara katolicka?
- Nie chciałbym  mówić o niej, bo jest dla mnie sprawą intymną i różne jej fazy odczuwania,  przeżywania i rozumienia miałem w życiu. Niewątpliwie najpiękniejsza była faza  związana z obecnością wśród nas Ojca Świętego Jana Pawła II. Żaden okres w życiu  nie zabezpiecza od wątpliwości, to nie jest tak, że przekraczając pewien wiek,  ma się świat tak zbudowany, że daje on na wszystko odpowiedź. Ważna jest  wzajemna pomoc w utwierdzaniu się w tym, czym jest wiara.
Dziękuję Panu  za rozmowę.
"Nasz Dziennik" 2009-05-09
Autor: wa
Tagi: lukaszewicz olgierd gen nil