"Opór". (Nie)prawdziwa historia braci Bielskich
Treść
Od miesięcy robiono medialny szum wokół superprodukcji Hollywoodu, czyli  filmu "Opór" ("Defiance") z Danielem Craigiem w roli głównej. Aktor ten jest  znany przede wszystkim jako kolejne wcielenie "Agenta 007", czyli fikcyjnego  Jamesa Bonda, dokonującego na ekranach rzeczy niemożliwych i to z niezwykłą  łatwością. Był to trafny wybór. Aktor w filmie "Opór" miał bowiem pokazać  również rzeczy, które tak naprawdę nie miały miejsca w rzeczywistości. Twórcom  nie przeszkadzało jednak informować widzów już w zwiastunach, że film jest  oparty na faktach. A więc - prawda czy nieprawda? Czy to, co zobaczymy na  ekranach, wydarzyło się w rzeczywistości, czy też jest to kolejna fikcja  literacka nastawiona na toporną propagandę i indoktrynację w ustalonym z góry  kierunku? 
"Badacze" z "Wyborczej"
Rzecz komplikuje się  jeszcze bardziej, bo oto "Gazeta Wyborcza" oddelegowała dwóch swych redaktorów  do zbadania i opisania historii braci Bielskich. Autorzy, Piotr Głuchowski i  Marcin Kowalski, zatytułowali książę tak: "Odwet. Prawdziwa historia braci  Bielskich" (Biblioteka Gazety Wyborczej, Warszawa 2009). Czy z prawdą można  polemizować? Jeśli rzecz została zbadana starannie i jest odpowiednio  udokumentowana, bez pomijania czegokolwiek, co rzuca choćby cień na tok rozważań  autorów, to oczywiście polemika nie ma sensu. Wystarczą same pochwały. Ale jeśli  tak nie jest? Jeśli film, a w ślad za nim książka aż tak prawdziwa nie jest, to  jak najbardziej - nie tylko można, ale po prostu trzeba stawić opór czarnej,  jednostronnej propagandzie.
W 1994 r. Adam Michnik ogłosił na łamach swej  gazety, że "zdolność do konfrontowania się z ciemnymi epizodami własnego  dziedzictwa jest dla każdego narodu egzaminem z dojrzałości demokratycznej.  Twierdzę, że Polacy dojrzeli do demokracji, co znaczy, że mają prawo do pełnej  prawdy o własnej przeszłości". Wtedy chodziło o osławioną sprawę Powstania  Warszawskiego i podparcie jakimś autorytetem tego, co na łamach "Wyborczej"  napisał jej ówczesny kierownik działu kulturalnego Michał Cichy. Później wyszło  na jaw, że autor paszkwilu na powstańców warszawskich preparował dokumenty,  fałszował cytaty i - choć sam historyk z wykształcenia - wykonał pracę nie tyle  historyczną, co histeryczną. Następnie zniknął na wiele lat...
Nie była to  jedyna taka dyskusja na łamach tejże gazety. Tak samo było bowiem ze sprawą  Jaffy Eliach i tym, co napisała o Ejszyszkach, jak to oddziały AK gromiły Żydów  w nowej, sowieckiej już rzeczywistości. W tym przypadku również dyskusja została  przerwana w miejscu najmniej wygodnym, gdy ukazały się rzeczowe publikacje,  podparte solidną faktografią i badaniami źródłowymi, które gazetowe "ustalenia"  obracały w perzynę.
Przypuszczam, że teraz będzie podobnie - już rozpoczęła  się dyskusja. Nawet na forum internetowym "Gazety Wyborczej" czytelnicy wzięli  pod lupę ustalenia jej dziennikarzy, jak choćby kłamliwe twierdzenie o rzekomym  istnieniu "polskiego batalionu SS" na froncie wschodnim. 
Nie trzeba było  długo czekać. Jeden z autorów, Marcin Głuchowski, "przedstawił się",  odpowiadając jednemu z krytyków: "Jak mniemam, jesteś historykiem, ja - tylko  dziennikarzem, pewno wszystkie szczegółowe kwestie, o których piszesz,  przedstawiają się tak jak twierdzisz, mimo to - sądzę, że książka Cię nie  rozczaruje pełno w niej oczywiście skrótów (typu batalion SS zamiast pomocniczy  batalion policyjny pozostający częściowo pod dowództwem SS) ale zważ, że  napisaliśmy powieść dla ludzi, a nie pracę historyczną - to ma się czytać"  (http://forum.gazeta.pl/forum /72,2.html?f=521&w=89722520&a  =89777089).
I właściwie wszystko jest jasne - tak samo jak prawdziwym  założeniem filmu "Opór" nie było pokazanie prawdy, tak samo dziennikarze  "Wyborczej" zamiast "prawdziwej historii" dali nam "powieść dla ludzi", z  ideowym uzasadnieniem takiego podejścia: "to ma się czytać". Ale w takim razie  po co dobudowywać do wszystkiego ideologię, że jest w tym jakaś  prawda?
100 km od miejsca zbrodni...
Jeśli tak zasobna gazeta,  którą stać przecież na wynajęcie profesjonalistów, mających lepsze przygotowanie  do badania historii niż to, jakie nam zaprezentował jeden z autorów, traktuje  sprawę po macoszemu, powierzając ją osobom w ogóle do tego nieprzygotowanym, to  rezultaty muszą być takie, jakie są. A są bardzo marne. Oto co według własnego  mniemania ustalili dziennikarze "Gazety Wyborczej": "Pojechaliśmy na Białoruś,  odnaleźliśmy ludzi, którzy pamiętają Bielskich oraz sowieckie dokumenty, gdzie  partyzanccy dowódcy opisują mord w Nalibokach jako zwycięstwo w walce z  'niemieckim garnizonem'. W archiwach są nazwiska czterech dowódców akcji  nagrodzonych za ten 'bój' - to towarzysze Gulewicz, Muratow, Szaszkin i Surkiew.  Paweł Gulewicz wymieniony jest jako ten, który osobiście zabił czterech  'faszystowskich pachołków'.
Znaleźliśmy też ostatnich żyjących partyzantów  Bielskiego: mieszkają na Białorusi, w USA i w Anglii. Ich relacje zgadzają się z  zawartością sowieckich archiwów - w dniu pacyfikacji Naliboków (8 maja 1943 r.)  - oddział Tewjego Bielskiego stacjonował 100 kilometrów dalej.
- Byli wtedy w  miejscowości Stara Huta - opowiada Tamara Wiarszycka, historyk i dyrektor muzeum  regionalnego w Nowogródku, gdzie znajduje się największy zbiór dokumentów  pozostałych po Bielskich. - Do Puszczy Nalibockiej przeszli dopiero parę  miesięcy później, o czym można przeczytać w opublikowanych już dawno relacjach"  (http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,80273,6124559,Prawdziwa_historia_Bielskich.html).
Na  oko wszystko wygląda wiarygodnie: pojechali, sprawdzili, zbadali, rozmawiali i  wszystko opisali najlepiej, jak tylko potrafili. Ale z poznawczego punktu  widzenia znacznie ważniejsze jest to, czego nie sprawdzili, nie zbadali i nie  opisali. Pominięte jest bowiem wszystko to, co przeczyło z góry założonej tezie:  że oddział Bielskich nie uczestniczył w masakrze. Ważne jest zatem to, co mówi  jakaś Tamara Wiarszycka z Białorusi (czy znane są jej jakiekolwiek poważne  publikacje na ten temat, skoro autorzy mianują ją historykiem?). Ale nie jest  ważne to, co można znaleźć w dokumentach i relacjach, a co przeczy jedynie  słusznej wersji. 
Niewątpliwie "historycy" z "Wyborczej" mają poważne  problemy z geografią. Choćby z publikacji Nechamy Tec wiemy, gdzie grupa  Bielskiego przebywała w kwietniu i maju 1943 roku. Były to m.in. lasy  jasionowskie, nieco na zachód od Wsieluba i rodzinnej wsi Bielskich -  Stankiewicz. To niespełna 50 km od Naliboków! A skądinąd wiemy, że na osławione  "operacje gospodarcze" uzbrojone grupy od Bielskiego wyprawiały się w promieniu  nawet 80-90 km od swych obozów, nie odległość stała więc na przeszkodzie ich  udziału w opisywanej pacyfikacji.
Do tego jeden ze znanych historyków  młodszego pokolenia natychmiast po artykule Głuchowskiego i Kowalskiego  autorytatywnie oświadczył w informacyjnym serwisie telewizyjnym, że grupa  Bielskiego w tym czasie stacjonowała "100 km od Naliboków", więc udziału w tym  nie brała. A szacunek dla słowa i własnej reputacji to już się nie  liczy?
Mijają lata, śledztwo stoi w miejscu
Niepokojące jest  również to, że prawdopodobnie i śledztwo IPN, mimo początkowych ustaleń, zmierza  w stronę wykluczenia partyzantów żydowskich z udziału w masakrze. Świadczyć o  tym może informacja Polskiej Agencji Prasowej z 14 stycznia br.: "Rzecznik IPN  Andrzej Arseniuk poinformował, że kilku świadków mordu dokonanego w 1943 r.  przez partyzantów sowieckich na polskich mieszkańcach wsi Naliboki zeznaje, iż  wśród atakujących byli partyzanci od Bielskiego, jednak zeznania te 'nie są  poparte dokumentami archiwalnymi'. (...) Pytany przez PAP, jaką wiedzę na temat  udziału Żydów z oddziału Bielskiego w zbrodni w Nalibokach posiada IPN, Arseniuk  wyjaśnił, że, 'kilku świadków lakonicznie zeznaje, że wśród atakujących byli  partyzanci od Bielskiego; świadkowie nie wskazują jednak, na jakich przesłankach  opierają to twierdzenie; ponadto zeznania te nie są poparte żadnymi innymi  dowodami, np. dokumentami archiwalnymi'. Arseniuk zaznaczył jednocześnie, że  część historyków również wskazuje na udział partyzantów z Oddziału Bielskiego w  ataku na Naliboki, jednak autorzy nie przywołują w swych opracowaniach źródeł  tych informacji". 
Należy tu rozróżnić dwie rzeczy: naszą wiedzę o  wydarzeniach (która zawsze będzie niepełna, ale z bardzo dużą dozą  prawdopodobieństwa można je przecież zrekonstruować) od wymogów procesowych i  stawiania zarzutów konkretnym osobom. W końcu jak świadkowie mają pamiętać, po  kilkudziesięciu latach, twarze i dokładne nazwiska (oraz inne dane personalne)  sprawców? Ale ewentualne umorzenie sprawy przez IPN nie będzie wcale oznaczać,  że grupy "bojców" od Tewje Bielskiego nie były obecne w  Nalibokach.
Skąd się biorą kontrowersje
Jaki jest stan wiedzy o  "obozie rodzinnym" braci Bielskich? Bohater filmu i gazetowej "powieści dla  ludzi" Tewje Bielski doczekał się sporej literatury, także historycznej.  Występuje również w wielu materiałach uznawanych za źródła historyczne  (niezależnie od konieczności przeprowadzenia ich krytyki). Dwie rzeczy są  niewątpliwie prawdziwe: że Tewje Bielski istniał naprawdę oraz że trzymał  żelazną ręką (wraz ze swymi młodszymi braćmi i grupą najbardziej zaufanych osób)  "obóz rodzinny", w którym uratowało się 1200 osób pochodzenia żydowskiego. Rzecz  nie wzbudzałaby prawdopodobnie żadnych kontrowersji (nawet fantastyczne opisy  walk z niemieckimi kolumnami pancernymi), gdyby nie fakt, że od kilku lat toczy  się (co prawda bardzo niemrawo) śledztwo Instytutu Pamięci Narodowej w sprawie  pacyfikacji polskiego kresowego miasteczka położonego na skraju Puszczy  Nalibockiej. Wydarzenia, jakie miały miejsce wczesnym rankiem 8 maja 1943 r.,  zapadły głęboko w pamięć mieszkańców, a na skutek wielu publikacji z ostatnich  lat sprawa stała się w miarę głośna.
W tym dniu Naliboki zostały bowiem  brutalnie zaatakowane przez oddziały partyzantki sowieckiej. Zginęło około 130  mieszkańców, w tym kobiety i dzieci. To również nie wzbudzałoby tak wielkich  emocji i z pewnością "Gazeta Wyborcza" nie chciałaby poświęcać tak wiele sił,  środków i miejsca na swych łamach jednej z wielu wojennych zbrodni. Kontrowersje  pojawiają się dlatego, że wedle niektórych źródeł (w tym także żydowskich), a  także pamięci poszkodowanych, w pacyfikacji Naliboków brali udział również  partyzanci żydowscy, pełniący służbę w ramach partyzantki sowieckiej. I zapewne  tylko tym da się wytłumaczyć takie medialne zaangażowanie wielkiego koncernu  prasowego.
Wacław Nowicki - świadek niewygodny, więc  niewiarygodny
Najbardziej przejmujący i pełny opis wydarzeń zawarty jest  we wspomnieniach Wacława Nowickiego, bezpośredniego świadka zbrodni: "Godzina 5  rano, 8 maja 1943 roku. Długa seria z kaemu rozpruła poniżej okien frontową  ścianę naszego domu, stojącą pod nią kanapę, przeleciała przez pokój i ugrzęzła  w przeciwległej ścianie zaledwie kilka centymetrów nad naszymi głowami. (...)  Mama dopadła okna.
- Wieś płonie! - krzyczy. (...)
O godzinie 7.00 strzały  i jęki ucichły. Zewsząd wiało grozą śmierci i zniszczenia. Ocaleni od pogromu  mogli teraz zobaczyć tragedię swego miasteczka i dokonanego w nim ludobójstwa. W  niespełna 2 godziny zginęło 128 niewinnych ludzi. Większość z nich, jak  stwierdzili potem naoczni świadkowie, z rąk siepaczy Bielskiego i 'Pobiedy'.  Mordercy obojga płci wpadali do mieszkań i seriami z automatów unicestwiali we  śnie całe rodziny, a obrabowane w pośpiechu (nawet z zegarków) domostwa palili i  pijani od krwi, z okrzykiem 'hura!' szli dalej mordować. Wielu zbudzonych nagłą  strzelaniną i jękiem sąsiadów wylatywało na podwórko. Tych rozstrzeliwano z  dziećmi pod ścianami chat. Jedni i drudzy wraz z domostwem obracali się w  popiół. Daleko słychać było ryk bydła i rżenie zagrabianych koni. Podczas  dantejskiego pogrzebu trudno było zidentyfikować pozostałe czasem tylko kończyny  dzieci, rodziców, dziadków z rodów Karniewiczów, Łojków, Chmarów i wielu innych"  (W. Nowicki, Żywe echa, Warszawa 1993, s. 99-100).
Głuchowski i Kowalski w  "Gazecie Wyborczej" całkowicie deprecjonują relację Wacława Nowickiego:  "Odwiedziliśmy i Nowickiego - mieszka w Warszawie. Przyjął nas w pokoju  zasypanym starymi egzemplarzami 'Naszego Dziennika'. Przyznał, że nigdy nie  widział żadnego z Bielskich, nie ma też dowodów na ich udział w zbrodni, a  plotkę o winie Tewjego i braci przekazał mu, przy wódce, niejaki 'Lowa z  Nowogródka', potwierdził zaś 'Wania z Lubczy'. Wyniki śledztwa IPN autor 'Żywych  ech' nazwał 'mydleniem oczu'. Film - wielkim antypolskim skandalem". Może się  więc wydawać, że dochowali wszelkiej staranności, dają się wypowiedzieć  wszystkim stronom. Nie napisali jednak, że przedstawili się panu Nowickiemu nie  jako dziennikarze "Wyborczej", lecz jako "studenci historii" (a przynajmniej  jeden z nich nic wspólnego z historią nie ma), którzy jego adres rzekomo  otrzymali od nalibockiego proboszcza. Nie sprawdzili, ile pan Nowicki ma lat,  jak się z nim obecnie rozmawia. Wystarczy, że powtórzy zasłyszane pytanie (w  którym zawarta jest sugerowana odpowiedź), aby już mieć zmanipulowaną  relację.
Do tego w książce posłużyli się innym "świadectwem", czyli  wypowiedzią osiemdziesięcioletniej Leonardy Juncewicz, która do dziś mieszka w  Nalibokach. Usłyszeli od niej to, co usłyszeć chcieli, a mianowicie: "Myślę, że  wielu ludzi, co Bielskich oskarżają, że się tą książką [Wacława Nowickiego -  przyp. L.Ż.] zasugerowali. A przecież... co ten Nowicki mógł wiedzieć? On wtedy  naście lat miał". Wacław Nowicki miał już wówczas 18 lat i był zaprzysiężonym  żołnierzem AK. Można to więc odwrócić: co "mogła wiedzieć" pani Juncewicz, kilka  lat młodsza od niego, o napastnikach?
"Wioska już nie istnieje" -  relacja Sulii Wołożyńskiej-Rubin
Przejdźmy więc do tego, czego  dziennikarze "Wyborczej" w swych analizach przyjąć nie chcieli. Oto przed prawie  30 laty ukazała się w Jerozolimie książka Sulii Wołożyńskiej-Rubin. Jej mąż  Borys Rubiżewski był żydowskim partyzantem w grupie Izraela Keslera,  podporządkowanej Tewje Bielskiemu. Sulia też była w tej grupie. Oto jak ona  wspomina mord w Nalibokach:
"Nieopodal [dworzeckiego] getta znajdowała się  wioska. Żydzi musieli przez nią przechodzić po drodze do lasu, a partyzanci  [sowieccy] w drodze z lasu. Ci wieśniacy ostrzegali biciem w dzwony i waleniem w  miedziane garnki o przemarszu takich osób, aby ostrzec pobliskie wioski. Chłopi  wybiegali z siekierami, sierpami - czymkolwiek, co może służyć do zabijania - i  rżnęli każdego, a potem rozdzielali między siebie cokolwiek ci nieszczęśliwi  mieli. Grupa Borysa [Rubiżewskiego] zdecydowała, aby położyć raz na zawsze kres  takiej działalności. Wysłali kilku ludzi do tej wioski, a sami zaczaili się w  zasadzce. Wkrótce rozległy się sygnały alarmowe i uzbrojeni chłopi wybiegli, aby  zabić 'przeklętych Żydów'. No, ale rozległy się salwy i skoszono ich ze  wszystkich stron. Trzy dni zajęło, aby zbić trumny [dla poległych chłopów] i  ponad 130 osób pochowano. Nigdy już więcej żaden Żyd czy partyzant nie zginął na  tych drogach" (S. Wolozhinski Rubin, Against the Tide: The Story of an Unknown  Partisan, Jerusalem 1980, s. 126-127). Możemy spokojnie pominąć drastyczne  opisy, jak to mieszkańcy wypadali z siekierami na przechodzących spokojnie  Żydów, którzy przecież dysponowali bronią palną. Ale te wspomnienia, choć nazwa  Naliboki w nich nie pada, jednoznacznie wskazują na opisywaną pacyfikację.  Zgadza się też liczba ofiar. Nigdzie w pobliżu nie było takiej zbrodni. Przez  prawie 30 lat nikt tych wspomnień nie zakwestionował.
Co więcej, mamy nowe  informacje, że miał to być akt żydowskiej zemsty na polskiej miejscowości. Z  czasem Sulia Rubin dopowiadała nowe, coraz bardziej drastyczne szczegóły, aby  bardziej ubarwić swą opowieść. Pojawiły się one w filmie dokumentalnym "The  Bielsky Brothers: The Unkown Partisans" (Soma Productions, 1993). Sulia  wypowiada się w nim: "Wioska już nie istnieje. (...) Tego dnia pochowano 130  osób". W filmie tym (w którym wystąpił również jej mąż i inni uczestnicy grupy  Keslera, który pochodził z Naliboków i też miał brać udział w masakrze)  przyznano również, że grupy żydowskie dokonywały rabunków okolicznej ludności:  "Największym kłopotem było (...) wyżywienie tylu ludzi. Grupy 10 do 12  partyzantów wymaszerowywały na odległość 80 do 90 kilometrów, aby rabować wioski  i przynieść żywność dla partyzantów". Sulia pochwaliła przedsiębiorczość swego  przyszłego męża Borysa za to, że obdarował ją futrem, ubraniami i butami.  
Wypowiedzi partyzantów żydowskich, jakie padły w tym filmie (w tym samej  Sulii), też nigdy nie były kwestionowane. Dlaczego więc miałyby nie być  prawdziwe? A według Głuchowskiego i Kowalskiego, nie są (o filmie w ogóle nie  wspominają). Dlaczego? Bo jakoby "z grubsza zgadza się ilość zabitych, ale nie  zgadza się co innego - opodal Nalibok nie było w czasie wojny żadnego getta".  Ale słowo "opodal" jest bardzo względne.
"Antysemici, którzy twierdzą, że  zabijaliśmy Polaków, po prostu kłamią"
Mamy również ustne przekazy, które  potwierdzają udział ludzi Bielskiego. W 1996 r. "Gazeta Wyborcza" przytoczyła  wypowiedź Longina Kołosowskiego "Longinusa", partyzanta AK: "Zaczęły się masowe  rabunki wsi. I to nie było raz czy dwa, ale jedni wychodzili, drudzy wchodzili.  Miejscowi zaczęli więc walczyć o chleb, organizowali polsko-białoruską  samoobronę. (...) W Nalibokach wyrżnęli 127 ludzi z samoobrony. Wszyscy mówili,  że Naliboki zrobił Bielski" (J. Hugo-Bader, A rewolucja to przecież miała być  przecież przyjemność, "Gazeta Wyborcza", "Magazyn Gazety", 15 listopada 1996  r.). Dlaczego mamy im nie wierzyć właśnie teraz, skoro wcześniej takie przekazy  były afirmowane?
Świadkowie - Polacy mieszkający w Nalibokach - nawet w  ostatnich latach bali się zeznawać. Maria Chilicka w liście do mnie z 3 marca  2004 r. napisała: "Faktem jest, że boją się zeznawać, bo ci bandyci są przy  władzy w Polsce. (...) Myśmy wszystko stracili, raz spalili [nas] Sowieci z  Żydami. Za trzy miesiące (...) spalili nas Niemcy. (...) Dla mnie wojna się nie  skończyła, do dziś nie mamy spokoju w Polsce". Czy można się dziwić  wszechobecnemu strachowi w tamtym pokoleniu? Po tym, co przeżyło podczas  okupacji?
Historyk Bogdan Musiał, badacz m.in. partyzantki sowieckiej na  Kresach, przytacza dokument - rozkaz dla Brygady im. Stalina (z 3 czerwca 1943  r.), który jednoznacznie potwierdza, że byli mieszkańcy Naliboków byli  wykorzystywani przez Sowietów w ataku na tę miejscowość: "Trzeba wskazać na  fakt, że partyzant oddziału Dzierżyńskiego Józef Szymanowicz, który jako  mieszkaniec Naliboków miał oddziałowi pokazać drogę w czasie marszu do tej  miejscowości, zabłądził i nie doprowadził jednej z grup partyzantów na czas do  miejsca wyjścia". 
Skoro w tym samym rozkazie są wymieniani liczni Żydzi,  którzy zostali wyróżnieni za swą postawę "w partyzantce", to trudno zakładać,  aby Sowieci nie wykorzystywali znających teren i miejscowe układy byłych  mieszkańców tej miejscowości (zob. Bogdan Musiał, Sowjetische Partisanen in  Weißrußland: Innenansichten aus dem Gebiet Baranovi˘ci, 1941-1944. Eine  Dokumentation, Mün-chen: Oldenbourg, 2004, s. 190-191).
Autorzy skupili się  jednak na wybiórczych relacjach tych Żydów z grupy Bielskiego, którzy obecnie  usilnie zaprzeczają swemu udziałowi w masakrze. Jeden z nich, Jakow Abramowicz,  napisał: "Antysemici, którzy twierdzą, że zabijaliśmy Polaków, po prostu  kłamią". Jest to "argument" mocny i obecnie bardzo skuteczny. Drugi - Jack-Idel  Kagan, napisał mniej napastliwie, ale jednoznacznie: "Rozmawiałem po wojnie z  wieloma byłymi partyzantami Bielskich i zapewnili mnie, że ich w Nalibokach nie  było". Tenże sam Kagan kategorycznie wykluczył też udział Rubiżewskiego,  opierając się na geografii: "Powtarzam, że cały maj spędziliśmy w okolicy wsi  Stara Huta. To gdzie indziej". To jednak za mało, aby całkowicie wykluczyć  udział partyzantów narodowości żydowskiej w masakrze. Tym bardziej że 14-letni  Kagan do końca września 1943 r. przebywał w getcie w Nowogródku i na temat obozu  Bielskich tak naprawdę nie miał nic do powiedzenia! 
I jeszcze jedno - Zvi  Bielski (syn Zusa Bielskiego) stwierdził, że "Bielscy sprzątnęliby wszystkich  mieszkańców wioski, jeśliby musieli, (...) ci ludzie byli okrutnymi zabójcami,  kiedy musieli". Czy naprawdę musieli? 
Z pewnością konieczne są dalsze  badania i poszukiwania, choć nieubłagany upływ czasu bardzo szybko zaciera  resztki śladów. 
O wszystkim decydowali Sowieci, ale...
Mimo  wszystko dyskusja na te tematy - choć niepotrzebnie sprowadzona przez "Wyborczą"  wyłącznie do zagadnienia: Żydzi czy nie-Żydzi? - jest bardzo potrzebna. Nie  można oskarżać Żydów o zaplanowanie tej akcji czy kierowanie nią. O wszystkim,  co istotne, decydowali przecież Sowieci. Ale grupy żydowskie były ich znaczącą  częścią, trudno więc zdjąć z nich odpowiedzialność za wspólne  dokonania.
Partyzantka sowiecka, pokrywająca olbrzymie połacie  północno-wschodnich krańców RP, była wielokrotnie silniejsza od partyzantki  polskiej, która nie była w stanie w pełni chronić ludności polskiej i polskiego  stanu posiadania. Należy przy tym pamiętać, że warunki okupacji i działalności  partyzantki na tych ziemiach były zupełnie inne niż w centralnej Polsce. Tu  Niemcy panowali jedynie nad strategicznymi drogami i liniami kolejowymi, ich  garnizony stacjonowały tylko w większych miejscowościach. Wokół zaś była "ziemia  niczyja", wydana na łup wszelkich band rabunkowych i sowieckich "otriadów". Były  to dla nich Dzikie Pola, na których można było bezkarnie hasać: kraść, rabować,  napadać, gwałcić, mordować. 
Raporty Delegatury Rządu i Armii Krajowej z tych  terenów nie pozostawiają złudzeń co do istoty "sowieckiej partyzantki" oraz  działającej ściśle w jej ramach "partyzantki żydowskiej". Jeden z nich tak to  ujmuje:
"Akcja band bolszewickich jest tak ściśle związana z działalnością  band rabunkowych i tyle ma wspólnych z nimi cech, że trudno jest nieraz (je)  rozróżnić. Specjalną kategorię, jak gdyby pośrednią, stanowią bandy żydowskie,  szczególnie znienawidzone przez ludność za swą bezwzględną i pełną nienawiści  postawę, przede wszystkim do wszystkiego, co jest polskie".
Gdy dziś czytamy  w zachodnich publikacjach o "polskich obozach koncentracyjnych", o  "nazistowskiej AK", o współudziale Polaków w zagładzie Żydów, trudno oprzeć się  przekonaniu, że mamy do czynienia z jakąś ogromną ofensywą propagandową. Bardzo  często pojawiają się zarzuty (także w publikacjach dotyczących obozu  Bielskiego), że AK dokonywała na nich mordów. Tylko że są to insynuacje bez  pokrycia. Natomiast udział grup partyzantów żydowskich (w ramach oddziałów  sowieckich) w bezwzględnym zwalczaniu oddziałów AK jest przecież  bezsporny.
Partyzantka sowiecka była dla ludności polskiej tych ziem "drugą  okupacją", często groźniejszą i bardziej okrutną. Niemieckie pacyfikacje, choć  straszliwe w skutkach, dokonywane były co jakiś czas w ramach akcji odwetowych  lub zastraszających. Partyzanci sowieccy i żydowscy mogli przychodzić noc w noc.  Zabierali dosłownie wszystko - nawet rzeczy, które w ogóle w ich leśnym życiu  były nieprzydatne, ale przecież miały jakąś wartość. Ich działalność przeciwko  Niemcom - w porównaniu do możliwości kadrowych i posiadanego uzbrojenia - była  doprawdy znikoma. Do tego dochodziły gwałty na kobietach dokonywane z ogromnym  okrucieństwem. Nie było przed tym obrony - polska partyzantka była nieporównanie  słabsza, gorzej uzbrojona, mogła operować tylko silnymi oddziałami.  
"Ludność chwyta za broń w swej obronie"
Głuchowski i Kowalski  wiedzą o tym, ale tak naprawdę bagatelizują problem. W obozie Bielskiego wygląda  to wręcz na sielankę: "Sam Tewje nie zaprzeczał po wojnie, że sypiał z wieloma  kobietami, ale - przynajmniej w obozie - starał się unikać mężatek, obojętnie,  czy mąż był w lesie, czy w getcie". To, co robił on i jego "bojcy" poza obozem,  w ich opowieści właściwie nie istnieje. A przecież sprawa gwałtów na kobietach  stała się jednym z głównych problemów w rozmowach polsko-sowieckich w połowie  1943 roku, gdy Polacy chcieli jakoś unormować stosunki z Sowietami. Apelowali o  "(...) niewysyłanie Żydów na rekwizycje (ludność się skarży) samorzutnie chwyta  za broń w swej obronie, bo ci się znęcają, gwałcą kobiety i małe dzieci (...)  obrażają ludność, straszą późniejszą zemstą Sowietów, nie mają miary w swej  nieuzasadnionej złości i w rabunku".
Czy można to wszystko pominąć  milczeniem, gdy bada się skomplikowane dzieje Kresów w tamtych latach? Czy można  w ogóle mówić o klasycznej partyzantce w odniesieniu do grup żydowskich, które  bardziej były "grupami przetrwania" i nie prowadziły walki z okupantem  niemieckim? Czy można pomijać całkowitym milczeniem skomplikowane, nieformalne  porozumienia grup żydowskich z Niemcami w Puszczy Nalibockiej (wspomina o nich  choćby Sulia Rubin), a jednocześnie pisać o oddziałach AK por. Adolfa Pilcha,  ps. "Góra", "Dolina", jako faktycznych niemieckich kolaborantach: "Polacy wespół  z Niemcami konwojują transporty mąki idące do Mińska. Gdy napadają ich Sowieci -  bronią się ramię w ramię". Dlatego tak łatwo Głuchowskiemu i Kowalskiemu udało  się napisać o "polskim batalionie SS", którego przecież nie było.
Należy  życzyć autorom, aby w jakichkolwiek badaniach, w tym także historycznych,  wykazali więcej staranności i nie pomijali niczego, co może być istotnym  objaśnieniem. A przede wszystkim - aby nie szli na tak skandaliczne "skróty",  które mają usprawiedliwić skandaliczne błędy. Widzowie zaś, którzy na film  "Opór" mimo wszystko się wybiorą, powinni potraktować go z przymrużeniem oka jak  filmową bajkę, która z historią prawdziwą, która jest nauczycielką życia -  naprawdę nie ma nic wspólnego.
Leszek Żebrowski
"Nasz Dziennik" 2009-01-23
Autor: wa