Sam deficyt nie jest straszny
Treść
Z prof. Jerzym Żyżyńskim, ekonomistą z Uniwersytetu Warszawskiego, rozmawia  Małgorzata Goss
Zapowiedź rządu podniesienia deficytu w budżecie  na 2010 r. do 52,2 mld złotych wywołała poruszenie. To najwyższy deficyt w  ostatnim dwudziestoleciu. W tym roku, po lipcowej nowelizacji budżetu, deficyt  ma wynieść "tylko" 27 mld złotych...
- Problemem jest nie sam poziom  deficytu, lecz sposób jego finansowania - przez prywatyzację. Medialny szum,  jaki powstał w tej sprawie, ma w znacznej mierze charakter polityczny: chodzi o  to, by wykorzystać podniesiony deficyt jako pretekst, który uzasadniałby szybką  wyprzedaż majątku. Sam deficyt, powtarzam, nie jest problemem, gdyż na wielkości  makroekonomiczne trzeba patrzeć nie pod względem ich wartości absolutnej (tj.  nominalnej), lecz wartości względnej, w relacji do punktu odniesienia. Relacja  planowanego deficytu do PKB ma wynieść 3,8 proc., a więc nie jest bynajmniej  czymś wyjątkowym, np. w latach 2001-2004 w wyniku polityki "chłodzenia  gospodarki" deficyt sięgał 4,5-5,1 proc. PKB. Poziom 3,8 proc. PKB to stosunkowo  niewiele - 0,8 punktu procentowego ponad wartość 3 proc., wynikającą z traktatu  z Maastricht.
Czy niski wskaźnik deficytu do PKB jest korzystny dla  rozwoju gospodarki?
- Relacja deficytu do PKB jest konsekwencją tempa  wzrostu gospodarczego. Proszę zwrócić uwagę, że w 1997 r., gdy gospodarka rosła  w rekordowym tempie 7 proc., mieliśmy najniższy deficyt w relacji do PKB.  Natomiast w latach 2001-2002, gdy rozwijaliśmy się w tempie około 1 proc.  rocznie, relacja ta wzrosła o ponad 100 proc., przekraczając w 2002 r. 5 proc.  PKB. Kiedy w latach 2006-2008 przywrócono wysoki wzrost gospodarczy, deficyt  znów spadł do poziomu poniżej 2 proc. PKB. Nie jest prawdą, że zmniejszenie  deficytu automatycznie zdynamizuje rozwój gospodarczy, a jego zwiększenie -  zahamuje rozwój. Nie ma prostej zależności między deficytem a wzrostem  gospodarczym. Zachodzi natomiast zależność odwrotna - poziom deficytu wynika z  dynamiki gospodarczej: wysokie tempo wzrostu PKB powoduje, że szybciej rosną  dochody budżetu i w efekcie obniża się relacja deficytu do PKB. Dynamika  gospodarki zależy zaś od warunków stwarzanych wewnątrz kraju, między innymi od  poziomu stóp procentowych i warunków fiskalnych. Nie jest przy tym regułą, że  niskie podatki dynamizują, a wysokie hamują wzrost. Wszystko zależy od struktury  systemu podatkowego i od charakteru wydatków państwa, czyli od tego - na co  budżet wydaje pieniądze podatników, czy zawiera wydatki prowzrostowe, a także od  klimatu dla przedsiębiorczości i popytu wewnętrznego, w tym popytu generowanego  przez budżet. Dynamika gospodarki zależy również od koniunktury w otoczeniu i od  stopnia uzależnienia danej gospodarki od czynników zewnętrznych (na przykład  Słowacja ucierpiała w kryzysie, bo jest uzależniona od eksportu  samochodów).
W Polsce ukuto slogan: "deficyt budżetowy to zadłużanie  się na koszt przyszłych pokoleń". Czy tak jest w istocie?
- Deficyt jest  naturalnym stanem finansów publicznych. Stanem nienaturalnym i niepożądanym jest  nadwyżka budżetowa. Nadwyżka budżetowa, czyli zarabianie więcej niż się wydaje,  może być korzystna dla zwykłego podmiotu gospodarczego albo dla gospodarstwa  domowego (ale też nie zawsze), natomiast w przypadku państwa oznacza ona, że  rząd więcej bierze od społeczeństwa w formie podatków, niż oddaje mu w formie  wydatków - a pamiętajmy, że wydatki państwa realizowane w stosunku do podmiotów  krajowych stają się ich dochodami, tzn. wracają do gospodarki, służąc  koniunkturze. Deficyt natomiast oznacza, że części wydatków państwo nie  finansuje podatkami, lecz pożyczając na rynku, a więc oferując obywatelom (o ile  pożycza od własnych obywateli) obligacje - bardzo użyteczne instrumenty  oszczędzania. W związku z tym warto rozbić mit, powtarzany w mediach i przez  niekompetentnych polityków, że "zadłużamy się kosztem przyszłych pokoleń". Te  twierdzenia wynikają z niezrozumienia mechanizmu zadłużania. Jeśli Kowalski  zadłuża się na budowę domu w banku, to oczywiście będzie spłacał przez wiele  następnych lat, będzie musiał oddać bankowi, instytucji zewnętrznej, więcej niż  wziął, być może będą to spłacały jego dzieci, ale oni wszyscy, także te dzieci,  będą w tym domu mieszkać, będą bogatsi o ten majątek, który pozyskali dzięki  zadłużeniu się. Natomiast w przypadku państwa, które zadłuża się u własnych  obywateli, działa inny mechanizm. Państwo, zadłużając się, daje instrumenty  pożyczkowe - obligacje, które stają się majątkiem obywateli. Płacąc odsetki od  tych obligacji (czyli ponosząc koszty obsługi długu), państwo płaci własnym  obywatelom, na przykład funduszom emerytalnym, więc te pieniądze finansują  emerytury, emeryci je wydają, pieniądz wraca do gospodarki. 
A gdy  pożyczamy za granicą?
- Wtedy rzeczywiście obciążamy przyszłe pokolenia  kosztami, bo odsetki wypływają z kraju. Jestem przeciwnikiem zadłużania się za  granicą. Konsekwencje tego odczuła m.in. Argentyna, która pożyczała w USA,  emitując obligacje denominowane w dolarach, aż doszło tam do potężnego krachu.  Dług Stanów Zjednoczonych dzierżą obecnie Chiny, co także stwarza bardzo  niebezpieczną sytuację. Czasami możliwości krajowego rynku są ograniczone, ale  pożyczanie za granicą trzeba zawsze maksymalnie ograniczać.
Rząd chce  sfinansować część przyszłorocznego deficytu nie emisją obligacji krajowych, lecz  przez masową prywatyzację...
- Sprzedaż majątku państwowego może oznaczać  prywatyzację - ale nie zawsze: państwo polskie sprzedało w przeszłości niektóre  firmy infrastrukturalne... państwowym koncernom zagranicznym, co oczywiście  żadną prywatyzacją nie było. Liczono na dokapitalizowanie, tymczasem nastąpił  drenaż zysków. Obecny rząd liczy na 28,5 mld zł ze sprzedaży majątku Skarbu  Państwa. Ma to nas jakoby uchronić przed koniecznością zwiększenia podatków.  Warto zadać pytanie: a co by było, gdybyśmy nie mieli nic do sprzedania?  
Sprzedaż majątku państwowego na sfinansowanie bieżących wydatków budżetu to  metoda demoralizująca, która na dodatek rodzi istotne problemy. Sprzedaż  podmiotom krajowym powoduje uszczuplenie krajowych oszczędności, zatem można  powiedzieć, że taka prywatyzacja wypiera krajowe inwestycje, więc nie powstają  nowe miejsca pracy. W makroekonomii zapisuje się to jako równość S = I, tzn.  oszczędności równają się inwestycjom. Prywatyzacja część tego "S" zabierze.  Natomiast finansowanie deficytu przez emisję obligacji nie uszczupla krajowych  oszczędności, ono tylko zmienia ich strukturę (z gotówki w banku na obligacje  skarbowe). Liberałowie krytykują deficyt budżetowy, twierdząc, że finansowanie  deficytu "wypiera inwestycje", ale to, że prywatyzacja wypiera inwestycje, jakoś  im nie przeszkadza! 
I tu dochodzimy do drugiej możliwej ścieżki  sprzedaży majątku państwowego - przez sprzedaż podmiotom zagranicznym. Jakie ma  ona skutki w sferze finansowej?
- Taka prywatyzacja nie uszczupla  krajowych oszczędności, lecz zasila je w kapitał zewnętrzny. Nabywcy przyjdą z  dolarami i euro, by zamienić je na złote, a te złote mają wzmocnić budżet  ministra finansów. Tylko że tu pojawia się problem: sprzedaż majątku podmiotom  zagranicznym umocni złotego, a aprecjacja złotego oznacza pogorszenie warunków  dla eksportu. Osłabienie złotego podtrzymywało dotąd naszą koniunkturę, co  potwierdził minister finansów w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej". Powiedział też,  że wolałby wchodzić do strefy euro przy słabszym złotym (z czym ja się akurat  nie zgadzam, bo słabszy złoty po przekształceniu na euro obniży wartość naszych  dochodów, naszego i tak słabego rynku, wartość budżetu itd.). Minister jest  zatem niekonsekwentny, ponieważ zapowiadana prywatyzacja na rzecz kapitału  zagranicznego właśnie złotego umocni.
Rząd twierdzi jednak, że dzięki  prywatyzacji unikniemy podniesienia podatków...
- Ale zapomina się, że  państwowy majątek to także dochody budżetu z dywidend. Jeśli je utracimy, to czy  nie trzeba będzie w przyszłości podwyższyć podatków? Sprzedaż na rzecz kapitału  zagranicznego to utrata zysków z tych przedsiębiorstw, czyli utrata części  dochodu narodowego. Jeśli zajrzymy do bilansu płatniczego państwa, to na  rachunku bieżącym w pozycji "saldo dochodów" widzimy od 2003 r. drastyczny  wzrost wartości ujemnych, co oznacza coroczny wypływ środków finansowych z  Polski. W latach 2003--2008 było to kolejno w miliardach złotych: 14,1; 41,2;  35,3; 44,8; 44,7; 41,2. W sumie przez ostatnie 5 lat wypłynęło z kraju ponad 200  mld złotych! Trudno uznać za "kompetentną" politykę gospodarczą, która nie  bierze pod uwagę konsekwencji prywatyzacji na rzecz podmiotów zagranicznych w  postaci utraty tak znacznej części dochodu narodowego. 
Tak więc to nie tylko  kwestia "wyprzedaży narodowych sreber" (co brzmi emocjonalnie), lecz także  chłodnej ekonomicznej kalkulacji. To po prostu pozbywanie się majątku, który  przynosi dochód do budżetu oraz tworzy część naszego dochodu narodowego. Czasem,  choćby w przypadku KGHM, to także kwestia niepewnej przyszłości całego regionu.  Złoża miedzionośne wyczerpią się w perspektywie jednego pokolenia, i co wtedy?  KGHM, jeśli już miałby być prywatyzowany, powinien stać się własnością  społeczności lokalnej, aby ta mogła wykorzystać zyski do budowy alternatywnej  perspektywy gospodarczej dla regionu. Szczególnie bezsensowny jest zamiar  sprzedaży Giełdy Papierów Wartościowych. Powiem wprost: to czysta głupota!  Giełda, inaczej "targowisko", jest obecnie instytucją publiczną. Targowisko nie  musi być prywatyzowane, a jeśli już ma być własnością prywatną, to powinno  należeć do tych, którzy na nim handlują (jak amerykańska NYSE, która jest  własnością maklerów).
Minister Rostowski powiedział, że "musimy szybko  prywatyzować, bowiem chodzi o lepsze zarządzanie"...
- Jak na ironię  podano właśnie informację o masowych samobójstwach w sprywatyzowanym France  Télécome. Jeden z pracowników, który nie wytrzymał presji i bałaganu, napisał w  liście pożegnalnym, że powód jego drastycznego kroku to "totalna dezorganizacja  przedsiębiorstwa". Słabo wykształceni i nieznający realiów gospodarczych  liberałowie postulują totalną prywatyzację wyłącznie ze względów ideologicznych.  Profesjonalne podejście wymaga, by te działania, które ogólnie mogą służyć  gospodarce, realizować rozważnie i zdawać sobie sprawę z tego, że zachowanie  pewnych obszarów gospodarki w sferze własności publicznej lepiej służy  gospodarce, rynkowi, podmiotom gospodarczym, ich klientom i pracownikom.  Prywatyzacja to często tylko manipulacja udziałami, za którą idzie oddanie  zarządzania menadżerom, często niezbyt kompetentnym, którzy nie wychodzą poza  krótkookresową perspektywę śrubowania wyników przy pomocy "twórczej  księgowości", a za to są mistrzami w podpisywaniu umów o pracę gwarantujących im  słone odprawy.
Minister finansów narzeka na "sztywne wydatki  budżetowe", zagwarantowane ustawami...
- Pewne wydatki muszą być  ponoszone przez budżet i dobrze, że są sztywne, bo to stabilizuje gospodarkę i  działa antycyklicznie, czyli przeciwdziała kryzysowi, zmuszając państwo do  zaakceptowania deficytowego budżetu. W sytuacji kryzysu (i w ogóle spowolnienia  gospodarczego), gdy oszczędności są wyższe od inwestycji (S > I), państwo,  finansując deficyt, ściąga nadwyżkę nieinwestowanych oszczędności i kieruje ją  do gospodarki, poprawiając w ten sposób koniunkturę. W Polsce wiele dziedzin  powinno być lepiej finansowanych, ograniczanie, a nawet utrzymywanie tych  wydatków na niezmienionym poziomie grozi degradacją funkcji państwa. Politycy  realizujący obłędną filozofię "taniego państwa" zapominają, że to, co tanie,  jest zwykle bublem; tanie państwo przestaje realizować swe funkcje, wzbudza  niechęć własnych obywateli, którzy powiadają, że na kiepskie państwo nie warto  płacić podatków, rośnie emigracja, kraj traci najwartościowszych obywateli.  
Jeśli chcemy, by coś dobrze funkcjonowało, musimy to na właściwym poziomie  sfinansować. Populistyczne posunięcia oszczędnościowe w rodzaju redukcji  administracji spowodują nie tylko demontaż wielu funkcji publicznych, ale po  prostu wzrost bezrobocia. Nie jest dobrą receptą dokładanie do puli bezrobotnych  ludzi zwolnionych z sektora publicznego. Przeciwnie, w sytuacji kryzysu sektor  publiczny powinien wchłaniać bezrobotnych.
Jacek Rostowski zapowiada  trudności ze sfinansowaniem przyszłorocznego deficytu, ale nie wysuwa propozycji  zwiększenia dochodów budżetowych. Podniesienie podatków wręcz  wyklucza...
- To jest kwestia nie tyle podwyższenia podatków, co  uporządkowania systemu i likwidacji luk i błędów legislacyjnych, zarówno w  podatku dochodowym, jak i w VAT, które uprzywilejowując niektóre podmioty,  powodują utratę w budżecie od kilku do kilkunastu miliardów złotych. Przykłady?  W podatku dochodowym - zasada samozatrudnienia i przejścia osób fizycznych na  opodatkowanie według stawek dla firm. Ta zasada uprzywilejowuje podatkowo  niektórych, podczas gdy inni z tej samej grupy dochodowej nie mogą z takiej  możliwości skorzystać. Progresywne opodatkowanie dochodów jest racjonalne  ekonomicznie i sprawiedliwe, pod warunkiem równego traktowania wszystkich w  ramach poszczególnych przedziałów dochodowych i zapewnienia wszystkim na równych  prawach możliwości obniżenia opodatkowania poprzez rozsądnie zbudowany system  ulg, odliczeń i bodźców podatkowych.
Wbrew temu, co usilnie lansują od lat  liberałowie, biedne i słabe państwo nie służy gospodarce, a wręcz przeciwnie,  gospodarka dynamicznie i harmonijnie rozwija się dopiero wtedy, gdy państwo jest  silne, sprawne, nastawione na obywateli i dobro wspólne. Dzisiaj toczy się  globalna gra o światowy majątek przynoszący lub mogący przynosić w przyszłości  zyski. Kraj, który wyzbywa się majątku, to - przepraszam za kolokwializm - "kraj  jeleni". Politycy promujący wyzbywanie się majątku albo nie grzeszą  inteligencją, a jeśli są inteligentni - świadomie oszukują swoich wyborców,  skazując naród na rolę pariasa w zglobalizowanym świecie.
Dziękuję za  rozmowę.
"Nasz Dziennik" 2009-09-16
Autor: wa