Śląsk, czyli cierpliwość popłaca
Treść
 			Długie 35 lat czekali sympatycy Śląska na drugi w historii  mistrzowski tytuł swych piłkarzy. Ci wywalczyli go w sezonie  przedziwnym, pełnym niespodzianek i zwrotów akcji, nierzadko trudnych do  wytłumaczenia. Sezonie, w którym klęski ponieśli wielcy faworyci, a dwa  czołowe miejsca zajęły zespoły, na które przed rozpoczęciem zmagań  prawie nikt nie stawiał. 
Lenczyk i Mila w rolach głównych
Śląsk był liderem już po rundzie jesiennej (wydłużonej o dwie kolejki  rewanżowe). Wtedy imponował: zdobył 37 punktów, strzelił 31 bramek,  stracił 13. Wydawał się pewnym kandydatem do tytułu, zwłaszcza że  funkcjonował jak naprawdę dobrze naoliwiony mechanizm. Wiosną coś się  jednak w nim zacięło, i to na długo. W początkowych kilku meczach  stracił całą przewagę wypracowaną wcześniej z wielkim trudem. Gdy na  własnym stadionie przegrał 0:4 z Legią Warszawa, w jego tytuł zaczęli  powątpiewać nawet optymiści. Nie była to zresztą jedyna taka wpadka, bo  długo grał bardzo źle. Tracił punkty, spadał w tabeli, a na dodatek  okazało się, że ma problemy finansowe. I to poważne. Jakby tego było  mało, doszło do spięcia między częścią piłkarzy a trenerem Orestem  Lenczykiem. W gęstej atmosferze trudno o sukcesy, dlatego wrocławianie  przestali być wymieniani w gronie kandydatów do mistrzostwa. Widziano  ich raczej poza podium niż na tronie. A jednak dokonali niemożliwego.  Przezwyciężyli swoje słabości. Zmobilizowali się na finiszu, wygrali  trzy ostatnie mecze i w niedzielę zdobyli tytuł. Dzięki sobie, ale i  trudnym do wytłumaczenia wpadkom głównych konkurentów. W kluczowych  momentach swój talent potwierdził niechciany przez Franciszka Smudę  Sebastian Mila. Gdy selekcjoner kadry uzasadnił brak jego powołania na  Euro mizerną formą pomocnika, ten błysnął, zaliczył cztery asysty z  rzędu, podając piłkę kolegom tak idealnie, jak chyba nie potrafi nikt w  naszej lidze. Śląsk być może nie miał gwiazd w składzie, zawodników tak  głośnych i medialnych jak Danijel Ljuboja w Legii, Artjom Rudniew w  Lechu Poznań czy Maor Melikson w Wiśle Kraków miał jednak graczy  arcyważnych, bez których nie zostałby mistrzem. To z pewnością bramkarz  Marian Kelemen, najskuteczniejszy obrońca ligi Piotr Celeban, pomocnik  Przemysław Kaźmierczak. Siłą wrocławian była uniwersalność graczy,  bramki potrafili zdobyć wszyscy: przykładowo w ostatnich trzech  kolejkach trafili tylko pomocnicy. Siłą był wreszcie trener Lenczyk, bez  którego wiedzy i inteligencji tego tytułu by z pewnością nie było.
Klęski Wisły i Legii
Gratulując Śląskowi wielkiego sukcesu, trzeba pamiętać, że podobnie jak  przed rokiem Wisła Kraków, tak teraz on skorzystał na słabości innych.  Między innymi "Białej Gwiazdy", wielkiej przegranej sezonu. Pod Wawelem  pokazano dobitnie, jak nie należy budować zespołu i marnotrawić wielkich  pieniędzy i możliwości. Najpierw, za trenera Roberta Maaskanta,  piłkarze dowiedzieli się, że mogą poświęcić krajowe rozgrywki na rzecz  Ligi Mistrzów, bo straty później i tak odrobią. Nie odrobili, do LM się  nie dostali, a lekceważenie obowiązków stało się znakiem rozpoznawczym  sporej części z nich. Do Krakowa sprowadzono z różnych zakątków świata  piłkarskich analfabetów, bez ambicji, chęci walki i pasji, kierujących  się przedziwnym przeświadczeniem, że wystarczy urodzić się w Holandii,  by dobrze grać w piłkę. Tak nie jest. Do tego doszły zawirowania na  trenerskiej ławce, ciągłe zmiany, które uniemożliwiły wypracowanie stylu  gry. W efekcie na poczynania Wisły nie dało się patrzeć, prezentowała  bardzo toporny i nieciekawy futbol. W 30 meczach strzeliła zaledwie 29  bramek, tylko jedną (!) zdobył Polak: Rafał Boguski. Wkrótce na Reymonta  dojdzie do rewolucji, szatnia zostanie przewietrzona.
Wisła okazała się wielkim przegranym sezonu, siódme miejsce jest dla  niej kompromitacją, ale największą klęskę poniosła Legia - mimo że  ostatecznie uplasowała się na najniższym stopniu podium. Na  Łazienkowskiej liczył się bowiem tylko tytuł i w połowie rundy  rewanżowej wydawał się on oczywistością. Szczególnie po efektownej  wygranej we Wrocławiu podopieczni Macieja Skorży znaleźli się na prostej  wiodącej do mistrzostwa. Mieli wszystkie atuty w ręku: doskonały  terminarz spotkań, pozornie szeroką i wyrównaną kadrę, głód sukcesu.  Młody trener, przeżywający do tej pory w stolicy huśtawkę nastrojów,  wreszcie mógł poczuć się jak bohater. Przedłużył kontrakt, potem w ślad  za nim poszli kluczowi piłkarze: Ljuboja, Michał Żewłakow. Im bardziej  jednak sezon zbliżał się do końca, tym drużyna grała słabiej. Ciułała  punkty, remisowała, ale utrzymywała prowadzenie w tabeli. Kiedy w  imponującym stylu rozbiła Ruch Chorzów w finale Pucharu Polski, wydawało  się, że złapała wiatr w żagle i finisz będzie należał do niej. Nic z  tego! Po sensacyjnej porażce w Gdańsku straciła prowadzenie i już go nie  odzyskała. Skorża wyglądał wtedy na znokautowanego, podobnie jego  piłkarze. Drużyna, która miała tytuł na wyciągnięcie ręki, ostatecznie  zakończyła sezon na trzecim miejscu, co jest dla niej katastrofą. Jednak  nie wzięła się ona z przypadku, ale była efektem pychy, przekonania o  swej sile, fatalnej polityki kadrowej, błędów Skorży i podejścia części  piłkarzy.
Ruch w górę, a Lech...
Największym wygranym rozgrywek, oprócz Śląska, był Ruch. Chorzowianie na  pierwszy rzut oka nie mieli prawa zająć lokaty w czołówce. Nie mają  bowiem budżetu takiego jak Wisła, Legia czy Lech Poznań, nie mają  głośnych nazwisk w składzie. Mieli za to trenera Waldemara Fornalika i  zespół. Zespół, w którym jeden walczył za drugiego, panowała doskonała  atmosfera, który był rozpoznawalny, ze szlifem nadanym przez ambitnego  szkoleniowca. Przyniosło to efekt nadspodziewany, a przy okazji  pozwoliło wykreować kilku graczy, o których jest już głośno. Mowa choćby  o Arkadiuszu Piechu i Macieju Jankowskim.
Kłopoty z oceną sezonu mają sympatycy Lecha. Z jednej strony zespół  zawiódł. Z takim budżetem i składem (Rudniew, Semir Stilić, Rafał  Murawski, Grzegorz Wojtkowiak, Siergiej Kriwiec, Aleksandyr Tonew) nie  tylko powinien walczyć o tytuł, ale jego obowiązkiem było ten tytuł  zdobyć. Tymczasem jeszcze wiosną plasował się w środku tabeli, z  iluzorycznymi szansami na puchary. Wtedy jednak zespół przejął młody  trener Mariusz Rumak, przekonał graczy do swojej filozofii (nie styl, a  wynik) i "Kolejorz" finiszował wspaniale. W dziewięciu ostatnich meczach  odniósł siedem zwycięstw, był już na podium, ale na koniec z niego  wypadł. Czwarte miejsce jest zatem i dużą porażką, i małym sukcesikiem  zarazem. Lech zagra też w Lidze Europejskiej, co w jakiś sposób osładza  rozczarowania. Kompletną klapą okazały się za to występy Polonii  Warszawa. Miała walczyć o czub tabeli, zakończyła na szóstej pozycji,  rozbita, podzielona, w fatalnej atmosferze i niepewna jutra. Na plus  sezon może zaliczyć Korona Kielce. Waleczna, często aż do bólu i  przesady, ale przez to rozpoznawalna. Mogła nawet zdobyć tytuł, albo  przynajmniej uplasować się w czołowej trójce, jednak nie poradziła sobie  z presją: porażka z Widzewem Łódź w przedostatniej kolejce pozbawiła ją  podium. Wiosną doskonale radziło sobie Zagłębie Lubin i stało się  rewelacją ligi. To efekt pracy trenera Pavla Hapala. Poruszając wątek  trenerski, nie sposób było nie dostrzec naprawdę dobrej roboty, jaką w  Białymstoku wykonał Tomasz Hajto. Wielu powątpiewało w byłego  reprezentanta Polski, tymczasem "Jaga" pod jego wodzą grała piłkę  naprawdę ładną dla oka i przy tym całkiem skuteczną. Z sezonu może być  zadowolone Podbeskidzie Bielsko-Biała. Nie dość, że spokojnie utrzymało  się w gronie najlepszych, to jeszcze po drodze napsuło krwi potentatom.  Kilka razy z bardzo dobrej strony pokazał się Górnik Zabrze, mający w  składzie młodych, utalentowanych graczy. Ani nie zachwycił, ani nie  rozczarował Widzew. Zawiodły za to cztery ostatnie zespoły: Lechia  Gdańsk, Bełchatów i spadkowicze: ŁKS i Cracovia. Ta ostatnia była, nie  po raz pierwszy, jakimś paradoksem. Stabilna finansowo, sprowadzająca  piłkarzy zgodnie z życzeniami trenerów, mająca piękny stadion zamknęła  ligową tabelę jako ewidentnie najgorszy zespół...
Piotr Skrobisz
Nasz Dziennik Wtorek, 8 maja 2012, Nr 106 (4341)
Autor: au