Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Ze wspomnień łączniczki Powstania Warszawskiego

Treść

Pomimo upływu wielu lat Barbara Wyrzykowska z Rzeszowa doskonale pamięta niemal wszystkie szczegóły związane z Powstaniem Warszawskim. Wspominając bolesne wydarzenia, z trudem opanowuje wzruszenie. Kiedy powstawała armia podziemna, Barbara Wyrzykowska miała 16 lat. Trafiła do grupy dziewcząt, które same szkoliły się na sanitariuszki. Później nastolatkami zainteresowała się harcmistrzyni. - Zabrała nas na całodniową, wyczerpującą "wycieczkę" bez jedzenia i picia. Spisałyśmy się dobrze, dzięki czemu włączyła nas do Szarych Szeregów - wspomina pani Barbara. Została łączniczką Po pewnym czasie okazało się, że bardziej odpowiada jej rola łączniczki. Wszystkie szkolenia, przygotowujące do tej służby, w tym zapoznawanie się z telefonami polowymi, alfabetem Morse'a i przesyłaniem tajnych depesz telegraficznych, z bronią ręczną, posługiwaniem się mapą, robieniem szkiców w terenie, wybieraniem odpowiednich dróg dla przemarszu wojska, zakończyła zdanym wzorowo egzaminem. Po kursie, w 1943 roku przyszedł czas na przysięgę. Podczas przemówienia proszono wszystkich, aby zastanowili się nad podjęciem decyzji o udziale w powstaniu, bo "rozkaz raz wydany bez względu na zagrożenie życia, musi zostać wykonany". W ten sposób nastolatka została żołnierzem Armii Krajowej. Kiedyś niosła instrukcje dotyczące szkolenia w służbie łączności, schowane między brudną bielizną. I wtedy zatrzymali ją Niemcy. - W takim momencie nic się nie czuje. Człowiek jest jak kawałeczek lodu. Wydaje się, że serce przestaje bić. Dopiero kiedy Niemcy oddalili się, nogi mi zmiękły, a serce zaczęło walić jak młot - przyznaje. Chodziła na trudne trasy W pierwszych dniach powstania w Warszawie panowała pustka. Po drodze na punkt zborny, w bramie przeczekała strzelaninę i dotarła pod wskazany adres. Pierwszej nocy nikt nie spał, ale też nikt nic nie mówił. O świcie dziewczyny - od najwyższej do najniższej - ruszyły pod ostrzałem przez ulice, aby dostać się do tzw. Okręgowej Stacji Meldunkowej K1, z której łączniczki roznosiły meldunki do podstacji mieszczących się w innych dzielnicach. - Kiedy usłyszało się strzał, natychmiast trzeba było ruszać biegiem. Przez całe powstanie musieliśmy "walczyć z tchórzem", który ukrywał się w każdym z nas. Mnie pomagała pamięć o przysiędze - podkreśla. Pierwszy meldunek pamięta doskonale. Miała przejść przez Aleje Jerozolimskie, prowadzące na most Poniatowskiego, a wszystkie mosty znajdowały się w rękach Niemców. Szła w zupełnych ciemnościach, gdy usłyszała ciężkie kroki. Schowała się we wnęce sklepu i czekała. Odetchnęła dopiero wtedy, gdy usłyszała polskie słowa. To była dobra zaprawa przed kolejnymi, znacznie trudniejszymi zadaniami. Pani Barbara doskonale pamięta pierwszą ranną łączniczkę. - Od tamtej pory łączniczki z meldunkami chodziły parami. Było nam raźniej niż w pojedynkę - wspomina.- Nigdy nie zapomnę też cierpień męża, który w powstaniu stracił nogę. Kanały W drugim tygodniu powstania powstała powstańcza służba specjalna, do której za namową przyjaciółki Wandy zgłosiła się też pani Barbara. - Nie znałam szczegółów, ale wiedziałam, że od decyzji raz podjętej nie ma odwrotu. A potem usłyszałam hasło - kanały. I ucieszyłam się. Pomyślałam, że kiedy wejdę głęboko pod ziemię, przestanę bać się. Tam nie będzie słychać strzałów, bomb, nie wybuchną pożary. Nie zdawałam sobie sprawy z innych niebezpieczeństw. Później dowiedziałam się, że trzeba będzie przenosić ciężkie przedmioty. Z granatami (przeważnie czterema) chodziła na Stare Miasto - tak wąskim kanałem, że chcąc zmieścić się, musiała kucać. Łączniczki dostały robocze, obszerne, czarne bluzy, spodnie i specjalne buty. Granaty zawijały w nieprzemakalną ceratę, zawieszały na piersi i mocowały za pomocą taśmy. Wkładały kurtki, a na szyi wieszały - latarkę, której mogły jednak używać tylko w wyjątkowych sytuacjach. Dużą część trasy pokonywano w ciemnościach. - Każda z nas dostała kije od szczotki, jeden nieco dłuższy od drugiego. Kijek ten, trzymany obiema rękami, opierałyśmy o ścianki kanału. Stanowił barierkę, dzięki której nie musiałyśmy iść na czworakach. Radziłam sobie nieźle, mimo że przez kilka godzin nie można było wyjść, stanąć prosto i miewałyśmy omamy. Droga ze Śródmieścia na Stare Miasto trwała około pięciu godzin. Przed wejściem do kanału patrol otrzymywał pastylki. Mówiono dziewczynom, że to tabletki odkażające. Dopiero przed pięcioma laty wyszło na jaw, że były to pastylki dopingujące. Ranna w głowę Podczas powstania Barbara Wyrzykowska została ranna w głowę. Ostry odłamek przeciął jej skórę i uszkodził pierwszą kość. Rana bardzo krwawiła. Lekarz bez znieczulenia opatrzył ranę. Pani Barbara mówi, że miała szczęście, bo założono jej normalny opatrunek. Na Starym Mieście ranni nie mogli liczyć na taki "luksus". Gazę zastępowano papierem higienicznym i gazetami. Pani Barbara długo skarżyła się na ból głowy, nie mogła mówić. Bardziej dokuczał jej jednak brak współczucia ze strony kolegów i koleżanek. - Podczas wojny, jeśli ktoś zostaje ranny, to znaczy, że jest słaby, a to niekorzystnie wpływa na innych, więc odsuwają się od niego. Pani Barbara nie mogła się z tym pogodzić. Sama, gdy jej najbliższa przyjaciółka była ranna, pielęgnowała ją. - Zasypały ją rozpalone do czerwoności cegły. Nogi miała czarne jak węgiel. Bardzo się męczyła, a morfiny brakowało. Nie raz zastanawiam się, po co wybuchają wojny? Dlaczego z bólu i rozpaczy jęczy ziemia? Słyszałam te jęki, widziałam morze cierpienia. Czy było potrzebne? Tekst i fot. Elżbieta Kurowska "Dziennik Polski" 2007-08-01

Autor: wa